Czasami zastanawiam się po co ja
w ogóle oglądam filmowe adaptacje książek, zwłaszcza tych, które bardzo mi się
spodobały. W większości są to produkcje słabe, wykaszające treść, emocje i
fakty jak kosiarka tnie trawę. Pewnie dlatego, że jednak kocham kino i liczę,
że zostanę pozytywnie zaskoczona. Tym razem zostałam tak zaskoczona, że na
długo zaniemówiłam.
Jak wspomniałam przy okazji
recenzji książki, do jej przeczytania skłoniłam się dowiedziawszy się, że
pojawi się ekranizacja pierwszego tomu. Mimo wszystko porównywanie filmów i
książek mnie bawi. Tym razem nie było w tym nic zabawnego. Prawdopodobnie gdyby
nie pewne poczucie obowiązku doprawionego szczyptą ciekawości wyłączyłabym film
po najwyżej 15 minutach. Zazwyczaj dopuszczam pewne naginanie faktów, skracanie
wątków, albo pomijanie niektórych rozumiejąc, że film przecież nie może trwać 6
godzin. Ale to co zrobiła pani scenarzystka Jessica Postigo woła o pomstę do
nieba… i Aniołów. Takiego chaosu, przeinaczania faktów i charakterów bohaterów
to ja chyba nigdy nie widziałam. Aktorów wybierał chyba ktoś, komu wydano
polecenie „wybierz kogoś fajnego”. Muzyka także była słaba, nie pasująca (tylko
jeden motyw podczas walki z wampirami wydał mi się odpowiedni i ciekawy).
Technicznie również kiepsko. Ale żeby nie popaść w chaos zacznijmy od
bohaterów.
Główna bohaterka nie wydawała się tak ruda jak ruda być powinna i
przy całym swoim uroku Lily Collins poradziła sobie średnio, a sam film robi z
niej heroinę, którą w książce nie jest (co podkreśliłam w poprzedniej
recenzji). Jej przyjaciel Simon (Robert Sheehan) jest chyba jednym z lepiej
dobranych aktorów i z rolą także sobie jako tak poradził. Jace (Jamie Campbell
Bower) wygląda jak chuderlawy zapadnięty w sobie wampirek i rozumiem, że to
kwestia gustu, ale do opisanego w książce dobrze zbudowanego casanovy mu
daleko. Eteryczne i elfowate rodzeństwo Alec i Isabel prezentują się niezwykle
topornie. O ile Isabell nie była jeszcze zła (choć ubiegająca się o tę rolę
Kirby Bliss Blanton wyglądałaby lepiej), to sam Alec wygląda raczej na 30 niż 16
lat… oh zaraz… aktor właśnie w tym roku kończy 30 lat. To jest jeden z bardziej
rażących błędów w obsadzie. Drugim jest ‘ten zły’. Valentine to dumny, wyniosły
i zimny Nocny Łowca o długich prawie białych włosach, niezwykle wysoki i
postawny… w filmie mamy niezrównoważonego psychicznie wyglądającego dość młodo i
szczupło szaleńca z krótkimi czarnymi włosami (które Jace ma z pewnością po nim).
Po raz kolejny twórcy olali wiek aktorów przez co ojciec głównego bohatera
wygląda raczej jak jego brat, a rówieśnik jak potencjalny ojciec. Ale ponieważ
ze starszymi aktorami problemu nie ma to Aidan Turner jako Luke, Jarred Harris
jako Hodge oraz Godfrey Gao jako Magnus Bane prezentowali się zacnie podobnie
jak ich gra.
Poznęcałam się nad doborem
aktorów teraz czas na całą resztę. Kolejnym zaprzepaszczonym elementem były
emocje jakie powinny momentami wręcz iskrzyć między bohaterami. Ale po co?
Filmowa Clary przeczytała książkę o sobie samej więc dobrze wie o uczuciach
Aleca, bo w samym filmie nie było ani jednego zachowania czy spojrzenia, po
którym można było taki wniosek wysnuć i powiedzieć to na głos. Simon, który
poprzez podlizywanie się Isabell chce wzbudzić zazdrość u Clary, oraz jego
odważna postawa i ratunek dla bohaterów (co ma późniejsze konsekwencje) zostały
wykastrowane. W końcu uczucie między Jace’em i Clary jest płaskie jak ściana, a
pseudo hollywoodzki pocałunek wyszedł dziwnie i sztucznie. Nawet wątek
Valentine’a i Jace’a psychologicznie został zmasakrowany.
Przez cały czas trwania filmu
miałam wrażenie, że oglądam dwa. W jednym momencie aktorzy odgrywają między
sobą jakąś scenkę i rozmowę, w drugim rzucają tekstem z książki, wyjętym z
kontekstu, wypranym z emocji, albo nie mającym w ogóle nawiązania do
wcześniejszych wydarzeń czy rozmów w filmie. Zastanawiałam się, czy ktoś nie ma
dylematu czy tworzyć własną produkcję, czy może jednak opierać się na książce,
przez co wiele kwestii pasowało jak pięść do oka. Problemem było nie tylko
zmienianie charakterów bohaterom, ale także motywów ich działań, samych ich
efektów przez co zmianie ulegała sama historia (wmieszali w to nawet biednego
Bacha). Te dziesiątki minut bezsensownych i naciąganych scen można było bez
problemu dostosować do literackiego pierwowzoru. Przykre było też to, że w
książce było sporo żartów, a film tego zabawnego, swobodnego aspektu jest właściwie
pozbawiony.
Oglądając Miasto Kości można było
doświadczyć momentami małego deja vu. Pokój (!) gościnny jako żywo przypominał
mi salę szpitalną z Harry’ego Pottera, a Biblioteka gabinet Dumbledore’a.
Scenka w ogrodzie czy przy fortepianie była jak ze Zmierzchu. Można było nawet
odnaleźć analogie do Gwiezdnych Wojen, a kto wie czy wprawne oko nie
dostrzegłoby jeszcze czegoś.
Całość filmu prezentuje się
żałośnie słabo, budzi politowanie, zawód a czasami nawet złość. Słyszałam
opinie osób, które nie czytały książki, że film był dla nich zrozumiały i dobry
– bo Zmierzch był słabszy. Problem polega na tym, że film całkowicie mija się z
książką. Produkcja drugiej części, ze względu na brak oczekiwanego dochodu z
Miasta Kości, została zawieszona. Jednakże (niestety) za namową fanów Miasto
Popiołów jednak powstanie.Nigdy nie widziałam tak słabej
ekranizacji i dawno tak słabego filmu jako takiego. Nie polecam
3/10 (plus za Magnusa, Luke’a i
Jocelyn)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz