czwartek, 31 lipca 2014

Valiant Hearts - The Great War


Rynek gier jest niezwykle bogaty i zróżnicowany, ale coraz częściej niestety powtarzalny. Czasami jednak znajdzie się pośród nich perełka, która powinna zainteresować nie tylko graczy.

Ubisoft w innych swoich produkcjach pokazał jak dużą wagę przywiązuje do wiedzy zawartej w grach w wielu jej dziedzinach. Valiant Hearts : The Great War to gra, która ukazała się w tym roku a historia bohaterów rozgrywa się na froncie pierwszej wojny światowej. Wiedza, o której zdążyłam wspomnieć, przedstawiona jest tutaj w postaci krótkich wpisów w dzienniku oraz ‘znajdziek’ tematycznych dzięki czemu nie ma przesytu informacji. Nie jest to jednak (tylko) gra edukacyjna. Jest to typ platformówki i zawiera w sobie wiele elementów logicznych oraz zręcznościowych. Ale najważniejsza jest zawsze opowieść, poruszająca historia kilku osób oraz psa, których losy splotły się podczas wydarzeń wojennych. Przyjaźń, braterstwo i rodzina w konfrontacji z brutalnością i okrucieństwem tej strasznej wojny. Gra jest nośnikiem wielu emocji, czasami bardzo silnych (powodujących efekt mokrych oczu) i to jest jej ogromny plus. Obok tej produkcji nie można przejść obojętnie.

Dla kogo jest ta gra? Na pewno dla osób lubiących typ gier platformowych, ale zawierających w sobie coś więcej niż tylko bieganie i skakanie. Dla osób, które lubią historię, albo w sposób bezbolesny chciałyby poznać jej fragment. W końcu co jest istotne, jest to gra dla osób w każdym wieku, zarówno młodzieży jak i dorosłych, choć z pewnością każde odbierze tę grę w nieco inny sposób. Zdecydowanie polecam zapoznać się z nią każdemu, i chociaż nic nie zastąpi gry to przynajmniej obejrzeć. Wydaje się, że Ubisoft w końcu zrobiło coś dobrze od początku do końca: Valiant Hearts : The Great War.

8/10

piątek, 25 lipca 2014

Miasto Kości (2013 film) - produkcja zmasakrowana (zawiera spoilery)

Czasami zastanawiam się po co ja w ogóle oglądam filmowe adaptacje książek, zwłaszcza tych, które bardzo mi się spodobały. W większości są to produkcje słabe, wykaszające treść, emocje i fakty jak kosiarka tnie trawę. Pewnie dlatego, że jednak kocham kino i liczę, że zostanę pozytywnie zaskoczona. Tym razem zostałam tak zaskoczona, że na długo zaniemówiłam.

Jak wspomniałam przy okazji recenzji książki, do jej przeczytania skłoniłam się dowiedziawszy się, że pojawi się ekranizacja pierwszego tomu. Mimo wszystko porównywanie filmów i książek mnie bawi. Tym razem nie było w tym nic zabawnego. Prawdopodobnie gdyby nie pewne poczucie obowiązku doprawionego szczyptą ciekawości wyłączyłabym film po najwyżej 15 minutach. Zazwyczaj dopuszczam pewne naginanie faktów, skracanie wątków, albo pomijanie niektórych rozumiejąc, że film przecież nie może trwać 6 godzin. Ale to co zrobiła pani scenarzystka Jessica Postigo woła o pomstę do nieba… i Aniołów. Takiego chaosu, przeinaczania faktów i charakterów bohaterów to ja chyba nigdy nie widziałam. Aktorów wybierał chyba ktoś, komu wydano polecenie „wybierz kogoś fajnego”. Muzyka także była słaba, nie pasująca (tylko jeden motyw podczas walki z wampirami wydał mi się odpowiedni i ciekawy). Technicznie również kiepsko. Ale żeby nie popaść w chaos zacznijmy od bohaterów. 

Główna bohaterka nie wydawała się tak ruda jak ruda być powinna i przy całym swoim uroku Lily Collins poradziła sobie średnio, a sam film robi z niej heroinę, którą w książce nie jest (co podkreśliłam w poprzedniej recenzji). Jej przyjaciel Simon (Robert Sheehan) jest chyba jednym z lepiej dobranych aktorów i z rolą także sobie jako tak poradził. Jace (Jamie Campbell Bower) wygląda jak chuderlawy zapadnięty w sobie wampirek i rozumiem, że to kwestia gustu, ale do opisanego w książce dobrze zbudowanego casanovy mu daleko. Eteryczne i elfowate rodzeństwo Alec i Isabel prezentują się niezwykle topornie. O ile Isabell nie była jeszcze zła (choć ubiegająca się o tę rolę Kirby Bliss Blanton wyglądałaby lepiej), to sam Alec wygląda raczej na 30 niż 16 lat… oh zaraz… aktor właśnie w tym roku kończy 30 lat. To jest jeden z bardziej rażących błędów w obsadzie. Drugim jest ‘ten zły’. Valentine to dumny, wyniosły i zimny Nocny Łowca o długich prawie białych włosach, niezwykle wysoki i postawny… w filmie mamy niezrównoważonego psychicznie wyglądającego dość młodo i szczupło szaleńca z krótkimi czarnymi włosami (które Jace ma z pewnością po nim). Po raz kolejny twórcy olali wiek aktorów przez co ojciec głównego bohatera wygląda raczej jak jego brat, a rówieśnik jak potencjalny ojciec. Ale ponieważ ze starszymi aktorami problemu nie ma to Aidan Turner jako Luke, Jarred Harris jako Hodge oraz Godfrey Gao jako Magnus Bane prezentowali się zacnie podobnie jak ich gra.

Poznęcałam się nad doborem aktorów teraz czas na całą resztę. Kolejnym zaprzepaszczonym elementem były emocje jakie powinny momentami wręcz iskrzyć między bohaterami. Ale po co? Filmowa Clary przeczytała książkę o sobie samej więc dobrze wie o uczuciach Aleca, bo w samym filmie nie było ani jednego zachowania czy spojrzenia, po którym można było taki wniosek wysnuć i powiedzieć to na głos. Simon, który poprzez podlizywanie się Isabell chce wzbudzić zazdrość u Clary, oraz jego odważna postawa i ratunek dla bohaterów (co ma późniejsze konsekwencje) zostały wykastrowane. W końcu uczucie między Jace’em i Clary jest płaskie jak ściana, a pseudo hollywoodzki pocałunek wyszedł dziwnie i sztucznie. Nawet wątek Valentine’a i Jace’a psychologicznie został zmasakrowany.

Przez cały czas trwania filmu miałam wrażenie, że oglądam dwa. W jednym momencie aktorzy odgrywają między sobą jakąś scenkę i rozmowę, w drugim rzucają tekstem z książki, wyjętym z kontekstu, wypranym z emocji, albo nie mającym w ogóle nawiązania do wcześniejszych wydarzeń czy rozmów w filmie. Zastanawiałam się, czy ktoś nie ma dylematu czy tworzyć własną produkcję, czy może jednak opierać się na książce, przez co wiele kwestii pasowało jak pięść do oka. Problemem było nie tylko zmienianie charakterów bohaterom, ale także motywów ich działań, samych ich efektów przez co zmianie ulegała sama historia (wmieszali w to nawet biednego Bacha). Te dziesiątki minut bezsensownych i naciąganych scen można było bez problemu dostosować do literackiego pierwowzoru. Przykre było też to, że w książce było sporo żartów, a film tego zabawnego, swobodnego aspektu jest właściwie pozbawiony.

Oglądając Miasto Kości można było doświadczyć momentami małego deja vu. Pokój (!) gościnny jako żywo przypominał mi salę szpitalną z Harry’ego Pottera, a Biblioteka gabinet Dumbledore’a. Scenka w ogrodzie czy przy fortepianie była jak ze Zmierzchu. Można było nawet odnaleźć analogie do Gwiezdnych Wojen, a kto wie czy wprawne oko nie dostrzegłoby jeszcze czegoś.


Całość filmu prezentuje się żałośnie słabo, budzi politowanie, zawód a czasami nawet złość. Słyszałam opinie osób, które nie czytały książki, że film był dla nich zrozumiały i dobry – bo Zmierzch był słabszy. Problem polega na tym, że film całkowicie mija się z książką. Produkcja drugiej części, ze względu na brak oczekiwanego dochodu z Miasta Kości, została zawieszona. Jednakże (niestety) za namową fanów Miasto Popiołów jednak powstanie.Nigdy nie widziałam tak słabej ekranizacji i dawno tak słabego filmu jako takiego. Nie polecam


3/10 (plus za Magnusa, Luke’a i Jocelyn)

poniedziałek, 21 lipca 2014

Miasto Kości. tom 1 serii Dary Anioła Cassandry Clare (bez spoilerów)

Przeczytaniem serii ‘Dary Anioła’ Cassandry Clare zainteresowałam się właściwie po usłyszeniu, że na ekranach kin ma pojawić się adaptacja pierwszej części. Zawsze ciekawi mnie w jaki sposób filmowcy przekładają słowo pisane na srebrny ekran, niestety zazwyczaj niezbyt fortunnie. Ale dzisiaj o książce. Słyszałam o niej sporo dobrego, ale mimo to bardzo młodzieżowa (co by nie powiedzie dziecinna) szata graficzna pierwszego wydania niespecjalnie zachęcała. Mówi się, że nie należy oceniać książki po okładce, po raz kolejny to powiedzenie okazuje się prawdziwe.

Po ‘Miasto Kości’ sięgnęłam z dwóch powodów; potrzebowałam czegoś lekkiego, a nic innego nie miałam, pod ręką. Mogę powiedzieć, że dostałam to, czego oczekiwałam  i byłam mile zaskoczona bardzo szybko się wciągając w lekturę. Mając w pamięci, że bohaterowie to 15 i 16 latkowie przymykałam oko na niektóre nieco infantylne sytuacje i teksty ale o wiele więcej wzbudziło we mnie śmiech gdyż jako żywo przypominają faktyczne rozmowy współczesnej młodzieży. Sam szablon historii jest bardzo prosty. Mamy świat rzeczywisty i ukryty (po trosze równoległy) świat magiczny podzielony na tych ‘dobrych i złych’, a głównym celem jest powstrzymanie Tego-Złego-Który-Przeżył-Choć-Wszyscy-Myśleli-Że-Zginął. Pomimo, że jego imię zaczyna się na tę samą  literę co innego ‘złego’ to imię Valentine można wymawiać ;). Także i tutaj pojawia się już przerabiany nie raz motyw szaleństwa i czystości rasy, ale to nie przeszkadza.

Spójrzmy na główną bohaterkę: Clarissa Fray to przeciętna dziewczyna wychowująca się tylko z matką - artystką, mająca przyjaciół i ogólnie będącą zadowoloną z życia. Zbieg okoliczności (a może przeznaczenie) powoduje, że zobaczyła to czego ‘nie powinna’ i została wepchnięta w wir wydarzeń, związanym ze światem niewidzialnym dla zwykłych ludzi. Okazuje się, że ona sama także nie jest zwykłym człowiekiem (oczywiście, inaczej książki by nie było :P). Clary wpadła na ścieżkę, z której właściwie nie ma odwrotu. Jej matka została porwana, Luke będący przyjacielem rodziny nie chce jej widzieć i chcąc nie chcąc musi polegać na grupie tajemniczych Nocnych Łowców. Nefilim, wokół których krążą różne legendy, według jednej z nich zostali stworzeni przez Archanioła Razjela za pomocą zaklętego Kielicha, który to artefakt jest jednym z elementów poszukiwanych przez bohaterów książki. 

Można powiedzieć, że liderem grupy młodych Nocnych Łowców jest Jace, przystojny blondyn, często cyniczny, ale oddany grupie i najpewniej najzdolniejszy z nich. Jest także piękne i po ‘elficku’ eteryczne rodzeństwo, Alec i Isabelle, którzy z o wiele większym niż Jace dystansem, a nawet niechęcią, odnoszą się do głównej bohaterki. Jest też całkowicie ludzki Simon, najlepszy przyjaciel Clary, , który odegra w tej historii niemałą rolę. Oczywiście nie mogło zabraknąć mentora. Hodge jest opiekunem Instytutu, domu bohaterów, ale i miejsca schronienia dla każdego Nocnego Łowcy jaki znajdzie się w potrzebie.

To, co między innymi mi się podoba, to kreacja głównej bohaterki. Autorka nie próbuje z niej na siłę robić heroiny, która nagle umie wszystko tylko dlatego, że dowiedziała się kim jest. Clary wielu rzeczy musi się nauczyć i ćwiczy. Czasami bywa niezdarna i całkowicie po ludzku paraliżuje ją strach. Nie jest pewna komu wierzyć, waha się i boi, ale też stara się, rozwija i oswaja się z powoli pokazującymi się umiejętnościami. Każdy z bohaterów książki ma własną wyraźną osobowość, pakiet wartości i celów, które czasami ulegają lekkim zmianom. Kreacja świata i innych stworzeń mistycznych w większości opiera się na motywach czerpanych z folkloru ale autorka nadaje im pewien indywidualny charakter co także jest plusem. 

Styl autorki jest bardzo lekki i przyjemny. Nie ma patosu czy stronicowych rozważań natury egzystencjalnej lub filozoficznej. Akcja prowadzona jest w dobrym tempie, przeplatana humorem. Gdybym do czegoś miała porównać ‘Miasto Kości’ byłaby to Trylogia Czarnego Maga Trudi Canavan. Bardzo zacna fantastyka dla trochę starszej młodzieży. Gdyby ktoś nie wiedział co zabrać ze sobą na kocyk albo na plażę, to 1 tom darów anioła jest dobrym pomysłem 

w kategorii książki młodzieżowej 1 tom dostaje 9/10

niebawem recenzja filmu :)

niedziela, 13 lipca 2014

Mineko Iwasaki - kolejna słynna gejsza

tytuł: Gejsza z Gion
wydawca: Albatros Wydawnictwo
tłumaczenie z j. angielskiego: Witold Nowakowski
ilość stron: 320
rok wydania: lipiec 2006
ISBN: 978 83 735938 0 0

Gejsza z Gion to kolejna z zapowiadanych na początku tego roku książek o kraju kwitnącej wiśni, a dokładniej mówiąc o życiu, kulturze i zwyczajach nie tylko samej Japonii ale zwłaszcza tajemniczego świata gejsz, świata ‘wierzb i kwiatów’. O ile Madame Sadayako Lesley Downer była wzorową i dopracowaną biografią o tyle Wyznania Gejszy Arthura Goldena to pełna emocji i uczuć powieść beletrystyczna, a nawet romansidło napisane ładnym językiem. Gejsza z Gion zdaje się plasować pomiędzy tymi dwiema książkami.

Jest to historia Minako Iwasaki, ‘najsłynniejszej’ gejszy z Gion. Co ciekawe, każda z bohaterek mówiła o sobie dokładnie tak samo. Ale patrząc na daty ich życia i kariery, każda z nich miała swoje racje. Sada urodziła się jeszcze przed erą Meiji, była sławna już przed wybuchem pierwszej wojny światowej. Historia Sayuri rozgrywa się głównie w latach międzywojennych z kolei kariera Minako przypada na okres długo po drugiej wojnie światowej. Dlatego czytając każdą z tych książek, właśnie owe okresy historyczne należy mieć na uwadze, głównie ze względu na prawodawstwo, tradycję, otwarcie (czy też zamknięcie) na świat zewnętrzny, zmianę mentalności. Iwasaki w swojej książce opowiada w zadziwiających szczegółach o swoim życiu, o karierze o prawidłach rządzących światem gejsz. Zaskakująca jest pamięć autorki opisującej swoje wspomnienia w wieku 3 czy 5 lat i to całkiem dokładnie. Z pewnością mogła dobrze pamięta emocje, a może i niektóre zachowania, towarzyszące spotkaniom z pewnymi osobami, ubrana w szczegóły na potrzeby książki. Podobno Minako zdecydowała się napisać swoje wspomnienia nie mogą znieść kłamstw wypisywanych przez Goldena. Abstrahując od epoki w jakich obie gejsze żyły, nawet jeśli w świecie wierzb i kwiatów czas zwolnił a nawet stanął w miejscu, nie można zapomnieć o emocjach i celach jakie towarzyszyły obu bohaterkom (i autorom!). Gejsza z Gion to książka wypełniona szczegółami ceremonii, zasad, świąt, stylu życia, hierarchii i oczywiście nazw poszczególnych przedmiotów i ceremoniałów. Uważny czytelnik nie będzie miał jednak problemów z przyswojeniem czy nawet zapamiętaniem tych wiadomości. Nie można jednak nie odnieść wrażenia, że pewne elementy zdają się ‘w dobrym tonie’ przemilczane i zastanawiam się co jeszcze mogło w ten sposób zostać pominięte. Iwasaki, jako wrażliwa artystka całkiem słusznie miała prawo zdenerwować się, że w umysłach obcokrajowców gejsza jawi się jako luksusowa prostytutka. Od wieków ‘ludzie zachodu’ mieli problem ze zrozumieniem kultury i mentalności Japończyków, a subtelności i niuanse tak ważne w świecie dalekiego wschodu, były przez osoby z zagranicy pomijane. Dzisiaj, ten obraz zdaje się jaśniejszy i nie tak stereotypowy. Minako raczy nas ogromną ilością szczegółów więc jest to z pewnością gratka dla każdego, kto interesuje się Japonią. Nie mogę jednak w stu procentach pochwalić tej książki. Prawdopodobnie dużą winę ponosi przekład (język japoński tłumaczony na angielski, a ten dopiero na język polski). Zdania są krótkie, czasami sprawiają wrażenie nieco chaotycznych. Momentami czułam się, jakbym czytała podręcznik z formułkami a nie powieść. Ale nie mogę tym obarczać autorki. 

Podsumowując, sama książka okazała się bardzo zgrabną opowieścią gejszy o jej życiu. Z pewnością jest to lektura dla każdego kto chciałby dowiedzieć się więcej o kulturze Gion, bo o samej Japonii jest sporo mniej, a jest to bardzo dobre źródło.

7/10

środa, 9 lipca 2014

Paolo Bacigalupi - Nakręcana Dziewczyna. Pompa numer sześć (MAG, UW 2011)

tytuł: Nakręcana Dziewczyna. Pompa numer sześć
tytuł oryginału: Small Offerings. pump Six and Other Stories. The Windup Girl
tłumaczenie: Wojciech próchniewicz
data wydania polskiego: styczeń 2011
wydawnictwo: MAG
seria: Uczta Wyobraźni
oprawa: twarda
liczba stron: 720
ISBN 978-83-7480-193-5

Książka Bacigalupiego pewnie całkiem długo czekałaby na swoją kolej gdyby nie sprytne urządzenie jakim jest czytnik. Pomysł by wydać zbiór opowiadań i powieść jako całość był doskonały z ekonomicznego punktu widzenia – czytelnika. Ta ponad 700 stronicowa książka była jednak zbyt nieporęczna dla delikatnej niewiasty (o zabraniu do torebki nie wspomnę) i po przeczytaniu kilku opowiadań, mimo oczarowania zawartością, musiałam ją odłożyć do bliżej nie określonego kiedyś. Z pomocą w końcu przyszedł wspomniany czytnik, dzięki któremu lektura w komunikacji miejskiej była zdecydowanie wygodniejsza. 

Autor swego czasu studiował w Chinach i wiele podróżował po Azji południowo-wschodniej, i wyraźnie inspirował się tamtejszą kulturą zarówno w przypadku opowiadań jak i powieści. Akcje, choć rozgrywają się w dalszej przyszłości nie do końca należą do nurtu s-f czy bardziej ogólnego terminu fantastyki. Jego książkę (jak wiele książek z Uczy Wyobraźni, jak choćby Tonąca Dziewczyna) można zaklasyfikować do Nowego Nurtu, New Weird, którego Jeff VanderMeer opisał słowami:  ‘a type of urban, secondary-world fiction that subverts the romanticized ideas about place found in traditional fantasy, largely by choosing realistic, complex real-world models as the jumping off point for creation of settings that may combine elements of both science fiction and fantasy.’. [Ann, Jeff VanderMeer, The New Weird, Tachyon 2008]. Złośliwi twierdzą, że do tego gatunku należą wszystkie książki, które wymykają się ze znanych nam szufladek kategorii, dyskusji na ten temat jest wiele. Jak tego nie nazwać, liczy się efekt, a ten jest iście fantastyczny.

Jak już wspomniałam, pierwszą część tomiszcza stanowią opowiadania Bacigalupiego pisane na przestrzeni  kilku lat. Każde z nich porusza nieco inny aspekt i wszystkie w niezwykły sposób trafiają do czytelnika. Autor często porusza problematykę ekologii, przeludnienia czy samotności. To nie jest treść, którą czyta się jednym ciągiem. Po każdym z opowiadań robiłam przynajmniej godzinę przerwy, ot, żeby pomyśleć, pokontemplować – każde z nich na to zasługiwało. Nawet jeśli są to tematy już wcześniej poruszane, to podane są w wyjątkowo przyjemnej oprawie. Opowiadania, które najbardziej zapadły mi w pamięć to Fletki, Maleńki ofiary oraz tytułowa Pompa nr 6.

O ile w opowiadania wpadłam od razu to powieść z początku mnie nie przekonywała, ale od pewnego momentu (nawet nie wiem kiedy) całkowicie zostałam przez nią pochłonięta, na tyle, że zdarzyło mi się przegapić przystanek, na którym powinnam wysiąść. Akcja „Nakręcanej Dziewczyny” rozgrywa się w królestwie Tajlandii, w przyszłości, której zagrażają liczne choroby, skażenia a żywność modyfikowana genetycznie staje się jedynym ratunkiem dla ludzi. Narracja prowadzona jest z punktu widzenia kilu osób, co wprowadza trochę dynamizmu, zwłaszcza pod koniec kiedy rozdziały są krótsze a akcja zdecydowanie przyspiesza. Trwa tutaj swego rodzaju wojna między liberalnym (widzącym zysk w kontaktach z zagranicą) Ministerstwem Handlu a konserwatywnym i propagującym zamknięcie na świat zewnętrzny Ministerstwem Środowiska. Jednym z bohaterów jest urzędnik MŚ, Tygrys Bangkoku Jaidee i jego zastępczyni Kanya. Kolejną perspektywę możemy obserwować z punktu widzenia Lake’a Andersona, obcokrajowca i właściciela fabryki sprężyn oraz jego prawej ręki Hock Senga (kolejny punkt widzenia), Chińczyka, tzw. żółtej karty, narodu nie lubianego przez Tajów. Ostatnią osobą, której losy możemy śledzić jest tytułowa dziewczyna, wyprodukowany przez Japończyków, genetycznie zmodyfikowany Nowy Człowiek. Perfekcyjni, odporni na choroby i zaprogramowani tak by służyć dla kraju, w którym brakuje rąk do pracy. W Tajlandii zakazani, znienawidzeni jako odstępstwo od natury. Nasza bohaterka, Emiko, została porzucona przez swojego opiekuna, a jej nowy właściciel trzyma ją jako zabawkę w domu uciech. Splot wydarzeń w mniejszym lub większym stopniu łączy ze sobą wszystkich bohaterów. 

Po raz kolejny magowa seria zabiera nas w podróż po niezwykłym świecie, opisanym z pieczołowitością i wręcz z prawdziwą pasją. Chłoniemy klimat, kulturę i grzejemy się w upalnym słońcu Bangkoku. Nagrody Hugo, Nebula, Locus które Bacigalupi otrzymał w roku 2010 są całkowicie zasłużone. Opinie krytyków podzielają także czytelnicy, co widać zarówno w recenzjach jak i wysokiej sprzedaży. Kolejna książka, którą mogę zdecydowanie polecić każdemu. Uczta Wyobraźni to w końcu uczta dla wyobraźni ;)

ocena 9/10